Ariana dla WS | Blogger | X X

21 cze 2015

"Kot chichot" - miniaturka konkursowa III

Musiałam wyjść na chwilę z domu. Zaczerpnąć świeżego i ożywczego powietrza, w taki sposób tłumaczyłam sobie nagłą potrzebę. A naprawdę było tak, że nie potrafiłam usiedzieć w jednym miejscu dłużej niż pięć minut. Naprawdę, udało mi się to sprawdzić, bo dokładnie cztery minuty i trzydzieści sześć sekund zajęło mi wypicie porannej kawy. Zwykle nie używałem magii do tego, by uprościć sobie domowe życie, bo nie było mi to potrzebne, niemniej tego dnia koniecznym było szybko ochłodzić parujący napój.
Nie zjadłam nawet śniadania. Porwałam swój „niezbędnik” z niedużego stolika, stojącego w przedpokoju i szybko wyszłam z mieszkania. W duchu dziękowałam sobie za zamontowanie w drzwiach samo zatrzaskującego się zamka…
Dopiero, idąc chodnikiem w stronę głównej ulicy, zaczęłam grzebać w torbie, sprawdzając czy aby na pewno wszystko ze sobą zabrałam. Mój awaryjny niezbędnik – czarna skórzana torba z dwoma uchami do noszenia jej na przedramieniu. Dość pojemna, z racji tego, iż zaklęcie zwiększająco-zmniejszające nie wchodziło w grę. Jednocześnie nie tak duża, by powstrzymać korcące zapędy do tego, żeby coś ewentualnie jeszcze dorzucić do środka… Czar odciążający też był niewłaściwy, ze względu na miejsce, do którego podążałam.
Po kilku minutach pieszej wycieczki, stanęłam oko w oko z dawno nie odwiedzanym terenem. Wraz z rozwojem sieci fiuu i możliwością teleportacji, mur z czerwonej cegły przestał być niezbędnikiem w podróży tych, którzy pragnęli wniknąć do magicznego świata od strony zachodniego Londynu.
Dotknęłam zimnych cegieł, wspominając szybko kilka lat nauki w Hogwarcie. W mojej głowie krzątały się głównie myśli o czasie przed przyjazdem do zamku – beztroski czas zakupów na Pokątnej, gwar, parskanie zwierząt polnych, pohukiwanie sów i przede wszystkim twarze roześmianych ludzi, rozmawiających ze sobą o wszystkim, co im przydarzyło się ostatnio...
Podeszłam trochę bliżej, gdzie byłam w stanie poczuć specyficzny zapach tego muru wilgoci i sypiącej się w niektórych miejscach zaprawy. A gdy skupiłam się jeszcze bardziej, mogłam wyobrazić sobie moich dawnych przyjaciół.
Dawnych?
Dawno to się z nimi nie spotkałam, a jednak ciężko było mówić o aktualnych przyjaźniach, gdy tak naprawdę samemu się od nich odseparowało.
Oderwałam dłoń od chropowatej powierzchni ściany, wahając się i rozpatrując jednocześnie chęć zobaczenia ich po raz kolejny, nawet jeśli miałoby być to jedynie chłodne urojenie.
Spojrzałam w górę na miejsce, do którego sięgały ułożone na leżąco dziurawki i pomyślałam, że z biegiem lat sporo urosłam, bo mur przestał wydawać się barierą nie do sforsowania. Zrobiłam dwa kroki w tył i wyciągnęłam z bocznej kieszeni torby różdżkę – jedyny element świadczący o tym, że jestem inna niż większość ludzi, których zaraz spotkam na swojej drodze.
Dwukrotnie musiałam wystukać wzór na bokach cegieł, bo z pierwszą próbą, moją głowę zaprzątały zupełnie inne myśli niż zaklęcie odpieczętowujące tajemne przejście.
Tak, zmierzałam do mugolskiego Londynu. Do miejsca, w którym to wszystko się zaczęło i gdzie spędziłam jedne z najwspanialszych chwil swojego życia. W dwa kwadranse później,  przeszłam przez całą ulicę Charing Cross, a ostatecznie trafiłam na Leakshare Street, gdzie znajdowało się kilka pojedynczych domów z niedużym ogródkiem.
Stanęłam na wycieraczce, na której wyszyty został serdeczny napis „Witajcie”, a jednak poprzecierane i wyblakłe litery wcale nie zachęcały do tego, by zostać tam na dłuższą chwilę.
Patrzyłam wprost przed siebie na białe drzwi, by potem rozejrzeć się po całemu otoczeniu, czego w natłoku różnych myśli, nie zrobiłam wcześniej.
Dwa różane krzewy zarosły do tego stopnia chwastami, że od dobrych kilku lat nie wydawały już pąków. Nie pachniało wokół bzem ani jaśminem, które znalazły się w stanie jeszcze gorszym niż wspomniane róże. Zaparłam się pod boki, mając nadzieję, że jak odwrócę głowę w stronę podjazdu i garażu, widok będzie ciekawszy. Rzeczywiście był taki… Choć wyobrażając sobie „ciekawsze rzeczy”, nie chodziło mi o powyłamywane deski z parkanu, którego kolor mimo upływu lat, ciągle wytrwale trzymał się drewna. Przynajmniej tyle, pomyślałam.
Wróciłam spojrzeniem na drzwi wejściowe. Sięgnęłam do kieszeni bluzy i wyjęłam pęk kluczy, z których jeden, na pewno pasował do dziurki poniżej klamki, za jaką złapałam w afekcie.
Poczułam drżenie rąk, przez co uchwyt dygotał w moim uścisku, przy okazji, wydając z siebie hałaśliwe skrzypienia.
Przekręciłam kluczyk w stacyjce drzwi, a zamek ustąpił za razem. Nawet się nieco zdziwiłam. Z góry założyłam wcześniej, że jaka ruina na zewnątrz, taka będzie w środku, a jednak zapowiadało się obiecująco.
Pomimo tego, że w okolicy nie stało dużo domów, choć było ich zdecydowanie więcej niż ostatnim razem, gdy byłam w rodzinnych stronach, było to dość spokojne otoczenie i nawet nie pomyślałam o tym, że ktoś mógłby chcieć się tu włamać. Zgodnie z oczekiwaniami, większość rzeczy, których Wilkinsowie nie zabrali ze sobą w podróż do Australii, ciągle stała na swoim miejscu.
Dziwnie czułam się mówiąc, a nawet myśląc o rodzicach jak o zupełnie obcych mi ludziach. Widząc jednak, że ułożyli sobie życie w Sydney, zastanowiłam się kilkukrotnie nad tym, czy chcę ich sprowadzać z powrotem.
Tak, chcę!
Chcę. Ale nie do bagna, które sama sobie stworzyłam, a którego byliby częścią. Nieodzowna chęć niesienia pomocy swojej „malutkiej córeczce”, doprowadziłaby ich do zguby. A jeśli nawet udałoby im się jakoś to przetrwać, nie byliby już tymi samymi ludźmi, co Monica i Wendell. Jeśli ja się zmieniłam, oni też by to zrobili. Tym bardziej by ich to naraziło.
Więc… tak, oczywiście chcę, ale nie jest to dobra pora.

*

Ten sam dziwny sen nawiedzał mnie przez kilka nocy, jednak zawsze budziłem się w tym samym momencie, co było jednocześnie dziwnie ekscytujące i uporczywe. Nie wysypiałem się nocą, a w pracy dochodziło coraz więcej nowych obowiązków wynikających z wyższego stanowiska. Zaczynałem powoli żałować przyjęcia lepszej posady, co irytowało jeszcze bardziej, bo zrelaksowany ja, nawet by nie pomyślał o czymś takim jak rezygnacja!
Zwykle po powrocie do domu miałem kilka chwil, by odreagować dzień w biurze, za co byłem niezmiernie wdzięczny swojej matce. Scorpius witał się ze mną od razu, a potem na jakiś czas zaszywał się z nią i razem tworzyli coś wyjątkowego na harfie, której fanką była Narcyza lub fortepianie, jaki z kolei polubił Scorpie.
Nie dziwiło mnie specjalnie to, dlaczego nie wybrał hałaśliwej perkusji, co ja zrobiłbym, będąc na jego miejscu. Swoją artystyczną manierę chłopiec odziedziczył po matce, która także preferowała spokojne nuty. Po powrocie do, nie tak cichego jak kiedyś, ale mimo wszystko spokojnego domu, byłem ogromnie wdzięczny za te kilkanaście minut błogiej ciszy, którą mogłem przeznaczyć dla siebie, a której potrzebowałem ostatnio, jak niczego innego na świecie.
Wszedłem spokojnym krokiem do domu, rozejrzałem się po salonie, gdzie zwykle ostatnimi czasy widziałem własnie Scorpiusa, bawiącego się ze swoim nowym pupilem, nigdzie go jednak nie zauważyłem. Żadne melodyjne dźwięki też nie docierały do moich uszu, więc o grze z moją matką nie było mowy.
– Grzmotko? – zawołałem skrzatkę, która zjawiła się obok w mgnieniu oka.
– Słucham panie? – zapytała, kłaniając się nisko.
– Szukam Scorpiusa i mojej matki. Nie wiesz, gdzie mogą być? – zapytałem grzecznie.
– Pani Narcyza wyszła gdzieś przed południem. Powiedziała, że to Grzmotka ma zająć się chwilę chłopcem. Grzmotka się oczywiście zgodziła, a młody panicz był wtenczas w pokoju i bawił się ze zwierzęciem. Potem Grzmotka musiała wrócić do kuchni, ale panicz nie chciał się przenieść, więc Grzomotka powiedziała, żeby się bawił, ale zawołał niezwłocznie, jeśli będzie czegoś potrzebował.
– Rozumiem. Matka jeszcze nie wróciła? – skrzatka zanegowała ruchem głowy. – A Scorpius, gdzie jest teraz?
– Kwadrans temu około, powiedział, że wychodzi na dwór, bo yardo uciekł. Grzmotka powiedziała, że jak skończy obiad, o który prosił to pomoże mu szukać, ale odmówił. Więc Grzmotka zaproponowała, że dołączy do niego, jak skończy gotować.
– I od tamtej pory go nie widziałaś? – Ponownie pokręciła przecząco głową, schowaną pod czystą, lawendową chustą, jaką dostała od Narcyzy na gwiazdkę.
– Nie – potwierdziła.
– Dobrze więc, proszę zajmij się obiadem, ja go poszukam. – Grzmotka ukłoniła się z gracją, której pozazdrościć mogłaby jej niejedna czarownica wysokiego rodu, a po pstryknięciu w palce znikła sprzed moich oczu.
Wyszedłem na podwórze i nawoływałem, pokonując pieszo sporą przestrzeń, szukając chłopca w rozmaitych miejscach. Powtarzałem sobie w głowie „myśl jak dziecko”, ale po kilku nieudanych próbach, zaniechałem tego pomysłu i zacząłem sprawdzać wszystkie zakamarki po kolei.
Pokręciłem głową z dezaprobatą wobec samego siebie. Nie miałem już pomysłu na to, gdzie to dziecko mogło się schować, a było z nim tak jak z tym piekielnym futrzakiem – oboje chodzili własnymi ścieżkami.
Odwróciłem głowę w drugą stronę, bo zdawało mi się, że słyszę pomiaukiwanie za sobą. Poszedłem w tamtym kierunku. Po drugiej stronie posiadłości znajdował się spory ogród z zaczarowanym labiryntem, który trochę mnie niepokoił, bo choć mój syn widział, że nie wolno mu było do niego wchodzić, to ciągle pozostawał przecież mało rozumnym dzieckiem…
Plątanina rosłych krzewów i innych wysokich roślin była odporna na większość przeciwzaklęć i nie byłem w stanie sam poradzić sobie z ich usunięciem, a jak na złość, nie znalazł się wśród fachowców śmiałek odważny na tyle, by podjąć się tego zadania. Na nic zdawały się Incendio czy Lacarnum Inflamare. Bez skutku działać Diffindo,  Deprimo i Reducto. Relashio też nie daje sobie rady, a o szatańskiej pożodze nawet nie myślę, choć korci coraz bardziej…
– Accio Scorpius – wypowiedziałem, choć z góry wiedziałem, że nijak to zadziała. Po chwili sam roześmiałem się ze swojej głupoty, niemniej był to śmiech nerwowy. Mojego synka nigdzie nie było, a ja zaczynałem martwić się coraz bardziej…

*

Jak sobie wcześniej założyłam, powoli zaczęło mi wychodzić moje „doprowadzanie posesji do stanu używalności sprzed lat” bez użycia magii. Różdżkę odłożyłam na wyczyszczoną półkę nad kominkiem, na której stały ciągle zakurzone ramki, jednak nie chciałam ich odnawiać. Nie teraz, powtarzałam sobie, przypominając tamten dzień, gdy po raz pierwszy użyłam zaklęcia zapomnienia na kimś tak ważnym mojemu sercu. Przynajmniej, nie musiałam patrzeć na do połowy „załadowane” zdjęcia, jakie przechowują wspomnienia ze mną w roli głównej, choć wcale mnie nie ma na tych fotografiach…
Gdy kończyłam ogrodowe prace już się zaczęło się ściemniać. Spojrzałam na w miarę uporządkowany teren, gdzie nierówno przycięta trawa odsłoniła widok na pokaźną ilość opadłych pożółkłych i wysuszonych liści, których od paru lat nikt nie zagrabywał. Miałam nadzieję uporać się z tym problemem nazajutrz. Cieszył mnie widok krzewów róży, które uwolniłam od chwastów napierających na kolczaste łodyżki. Wątpliwe, by bez pomocy kilku drobnych zaklęć nieliczne pąki, które sprzeciwiły się pasożytom, zakwitły, ale nie miałam zamiaru im w tym pomagać.
Wstałam z mokrej ziemi i otrzepałam dżinsowe spodnie, które nie nadawały się już do niczego innego, tylko kolejnych prac w ogródku.
Uwielbiałam to. Odłożenie różdżki, chociaż na te kilka chwil, pozwoliło mi zapomnieć o dręczących koszmarach, które w ostatnich dniach stały się wprost nie do zniesienia. Mój pomysł okazał się być dla mnie sukcesem – chwilowa rezygnacja z magii i stanie się na powrót zwykłym człowiekiem, jakby świat, do którego wstąpiłam, mając zaledwie jedenaście lat przestał istnieć, a wraz z nim wszelkie dotyczące go problemy.
Odetchnęłam z ulgą i choć zdawałam sobie sprawę, że nie mogę zaniechać obowiązków, jakie czekały na mnie za czerwonym murem, to poczułam się naprawdę lepiej.
W garażu zrobiłam sobie składzik na narzędzia, z racji tego, że spróchniałe drewniane płyty - budulec zdewastowanej szopki – rozpadły się, gdy tylko dotknęłam klamki wejściowych drzwi. Przeniosłam więc stary sprzęt do pustego i nieużywanego garażu, a szczątki po dawnym składziku, wyrzuciłam do kontenera na śmieci, jaki stał nieopodal ulicy.
Zamykając opuszczaną z góry bramę garażową, usłyszałam za sobą kilka stukotów i sąsiadujący im dziwny dźwięk, przypominający parskanie. Na pięcie odwróciłam się za siebie i zauważyłam, że klapka dla zwierząt w drzwiach wejściowych huśta się w przód i w tył, jakby właśnie coś przemknęło przez nią do wnętrza domu. Przełknęłam ślinę i pierwszy raz tego dnia pożałowałam, że nie miałam przy sobie czarodziejskiego patyczka…
Powoli podeszłam bliżej brukowanej ścieżki prowadzącej od otwartej na oścież furtki do drewnianych stopni niewielkiej werandy, by następnie zebrać w sobie pokłady odwagi i ruszyć naprzód do środka. Gdy już byłam na tyle blisko, by sięgnąć okrągłej klamki, do moich uszu doszła kolejna dziwnych dźwięków. Powoli zaczęłam się odwracać, by spojrzeć z czym miałam do czynienia. Serce waliło mi jak młotem, a oddech przyspieszył i wszystko to nagle ustało, gdy zobaczyłam przed sobą niedużego chłopca z blond czuprynką…
– Ktoś ty? – zapytałam, kiedy malec oparł się o metalową bramkę przy białym płocie, który otaczał moją niewielka posiadłość.
– Dobry wieczór – odparł z grzecznością, której mnie zabrakło przy powitaniu. Zarumieniłam się, besztając  w myśli za brak przykładności, jaki serwuję na oczach tego małego człowieczka. Pocieszałam się faktem, że było już ciemno i z pewnością nie zauważył moich czerwonych policzków. A właśnie… Ciemność, kolejny powód, dla którego dziwnym było spotkać dziecko samo na ulicy.
– Mieszkasz w pobliżu, co tu robisz sam o tak później porze?
– Nie jestem sam – odparł. – Mój kiciuś wleciał do pani domu! – rzucił przestraszony, choć nie wiedziałam nawet dlaczego.
Podeszłam bliżej już całkowicie wyleczona z jakichkolwiek obaw. Dopiero, gdy stanęłam oko w oko z blondynem, zauważyłam jak był odziany. Tak się nie ubierają mugole, zdecydowałam, a wraz z tą myślą przyszła następna, dziwniejsza… Znałam tego go skądś…
– Okay, więc wejdź ze mną i weź swojego pupila – powiedziałam, nawet nie myśląc o tym, że mówiąc, iż nie był sam, miał na myśli zwierzę…
– Nie mogę. Nie znam pani. – Bystry malec.
– Dobrze, w takim razie ja po niego pójdę, ale ty wejdź i poczekaj na podwórku. Nie chcę, żebyś stał sam na ulicy, może być? – zapytałam, a ten po chwili zastanowienia pokiwał twierdząco głową. Niemniej wszedł dopiero, gdy ja zrobiłam krok do tyłu. Nim jednak zdołałam dotrzeć do drzwi, w ślad za dzieckiem, przybiegła kolejna osoba.
– Tata! – usłyszałam cieniutki, acz uradowany głosik mikrusa.
– Gdzie ty żeś się podziewał! Nawet nie wiesz jak się bałem…
Odwróciłam się na pięcie żeby przyjrzeć się tej scence. Odruchowo uniosłam kąciku ust do góry, bo cieszyło mnie szczęśliwe zakończenie dziwnej historii.
– Czemu uciekłeś?
– Nie uciekłem. Goniłem kota! – zaprzeczył uparcie. Wysoki mężczyzna, też blondyn, choć odcień jego włosów wydawał się jaśniejszy, nawet w ciemności, przytulał twarz w ciało chłopca, którego ściskał mocno do siebie. – Udusisz mnie… – zguba wierciła się w  ramionach ojca.
– To będzie twoja kara za to, że nikomu nie powiedziałeś gdzie idziesz.
– Na szczęście trafił na mnie. Ja jestem niegroźna i przyznam przestraszyłam się chyba bardziej niż on… – Postanowiłam w końcu przerwać ich sielankę i zaznaczyć swoja obecność. Co jak co, ale padałam ze zmęczenia i nie marzyłam o niczym tak mocno, jak o kąpieli, nie mogłam jednak się teleportować, dopóki nie odbiorą grasującego po moim mieszkaniu zwierzęcia, ani tym bardziej, jeśli miałoby się okazać, że to jednak nie czarodzieje, a ekscentryczni mugole, którzy lubią przebieranki.
– Dziękuję bardzo, nie wiem jak mógłbym się odwdzięczyć… – Podszedł bliżej i kiedy stanął na tyle blisko, by światło z lampy solarnej wiszącej przy schodach przybudówki mogło swoim nikłym blaskiem oświetlić jego twarz, pomyślałam, że to chyba jakaś kpina!
– Malfoy?!
– Ty…
Rzuciliśmy prawie jednocześnie, nie dowierzając w to, jak nieprzewidywalne i figlarne lubią być nasze losy. Czarne chmury na londyńskim niebie cholernie sprzyjają czarnemu humorowi mojego fatum…
Chwilę staliśmy w milczeniu, nie wiedząc co powiedzieć, ani tym bardziej co zrobić. Po chwili poczułam jak coś puszystego ociera się o moje nogi.
– Kotek! – wykrzyczał uradowany mini Malfoy.
Spojrzałam w dół i nie wierząc własnym oczom, sięgnęłam po zwierzaka, żeby przyjrzeć mu się z bliska.
– KRZYWOŁAP! – krzyknęłam chyba głośniej niż blondynek przed momentem, który wraz z ojcem wpatrywali się w moją zaskoczoną minę. Ja jednak, bagatelizując ich zupełnie, wpatrywałam się zdumiona w swojego dawno nie widzianego przyjaciela.

Kot natomiast, mogłoby się zdawać, uśmiechał się chytrze w taki sposób, jakby w jego mniemaniu spotkanie moje i Malfoy’ów było z góry zaplanowane, a on doprowadził do spełnienia tej właśnie misji.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz