Musiałam
wyjść na chwilę z domu. Zaczerpnąć świeżego i ożywczego powietrza, w taki
sposób tłumaczyłam sobie nagłą potrzebę. A naprawdę było tak, że nie potrafiłam
usiedzieć w jednym miejscu dłużej niż pięć minut. Naprawdę, udało mi się to sprawdzić,
bo dokładnie cztery minuty i trzydzieści sześć sekund zajęło mi wypicie
porannej kawy. Zwykle nie używałem magii do tego, by uprościć sobie domowe
życie, bo nie było mi to potrzebne, niemniej tego dnia koniecznym było szybko
ochłodzić parujący napój.
Nie
zjadłam nawet śniadania. Porwałam swój „niezbędnik” z niedużego stolika,
stojącego w przedpokoju i szybko wyszłam z mieszkania. W duchu dziękowałam
sobie za zamontowanie w drzwiach samo zatrzaskującego się zamka…
Dopiero,
idąc chodnikiem w stronę głównej ulicy, zaczęłam grzebać w torbie, sprawdzając
czy aby na pewno wszystko ze sobą zabrałam. Mój awaryjny niezbędnik – czarna
skórzana torba z dwoma uchami do noszenia jej na przedramieniu. Dość pojemna, z
racji tego, iż zaklęcie zwiększająco-zmniejszające nie wchodziło w grę.
Jednocześnie nie tak duża, by powstrzymać korcące zapędy do tego, żeby coś
ewentualnie jeszcze dorzucić do środka… Czar odciążający też był niewłaściwy,
ze względu na miejsce, do którego podążałam.
Po
kilku minutach pieszej wycieczki, stanęłam oko w oko z dawno nie odwiedzanym
terenem. Wraz z rozwojem sieci fiuu i możliwością teleportacji, mur z czerwonej
cegły przestał być niezbędnikiem w podróży tych, którzy pragnęli wniknąć do
magicznego świata od strony zachodniego Londynu.
Dotknęłam
zimnych cegieł, wspominając szybko kilka lat nauki w Hogwarcie. W mojej głowie
krzątały się głównie myśli o czasie przed przyjazdem do zamku – beztroski czas
zakupów na Pokątnej, gwar, parskanie zwierząt polnych, pohukiwanie sów i przede
wszystkim twarze roześmianych ludzi, rozmawiających ze sobą o wszystkim, co im
przydarzyło się ostatnio...
Podeszłam
trochę bliżej, gdzie byłam w stanie poczuć specyficzny zapach tego muru wilgoci
i sypiącej się w niektórych miejscach zaprawy. A gdy skupiłam się jeszcze
bardziej, mogłam wyobrazić sobie moich dawnych przyjaciół.
Dawnych?
Dawno
to się z nimi nie spotkałam, a jednak ciężko było mówić o aktualnych
przyjaźniach, gdy tak naprawdę samemu się od nich odseparowało.
Oderwałam
dłoń od chropowatej powierzchni ściany, wahając się i rozpatrując jednocześnie
chęć zobaczenia ich po raz kolejny, nawet jeśli miałoby być to jedynie chłodne
urojenie.
Spojrzałam
w górę na miejsce, do którego sięgały ułożone na leżąco dziurawki i pomyślałam,
że z biegiem lat sporo urosłam, bo mur przestał wydawać się barierą nie do
sforsowania. Zrobiłam dwa kroki w tył i wyciągnęłam z bocznej kieszeni torby
różdżkę – jedyny element świadczący o tym, że jestem inna niż większość ludzi,
których zaraz spotkam na swojej drodze.
Dwukrotnie
musiałam wystukać wzór na bokach cegieł, bo z pierwszą próbą, moją głowę
zaprzątały zupełnie inne myśli niż zaklęcie odpieczętowujące tajemne przejście.
Tak,
zmierzałam do mugolskiego Londynu. Do miejsca, w którym to wszystko się zaczęło
i gdzie spędziłam jedne z najwspanialszych chwil swojego życia. W dwa kwadranse
później, przeszłam przez całą ulicę
Charing Cross, a ostatecznie trafiłam na Leakshare Street, gdzie znajdowało się
kilka pojedynczych domów z niedużym ogródkiem.
Stanęłam
na wycieraczce, na której wyszyty został serdeczny napis „Witajcie”, a jednak
poprzecierane i wyblakłe litery wcale nie zachęcały do tego, by zostać tam na
dłuższą chwilę.
Patrzyłam
wprost przed siebie na białe drzwi, by potem rozejrzeć się po całemu otoczeniu,
czego w natłoku różnych myśli, nie zrobiłam wcześniej.
Dwa
różane krzewy zarosły do tego stopnia chwastami, że od dobrych kilku lat nie
wydawały już pąków. Nie pachniało wokół bzem ani jaśminem, które znalazły się w
stanie jeszcze gorszym niż wspomniane róże. Zaparłam się pod boki, mając
nadzieję, że jak odwrócę głowę w stronę podjazdu i garażu, widok będzie
ciekawszy. Rzeczywiście był taki… Choć wyobrażając sobie „ciekawsze rzeczy”,
nie chodziło mi o powyłamywane deski z parkanu, którego kolor mimo upływu lat,
ciągle wytrwale trzymał się drewna. Przynajmniej tyle, pomyślałam.
Wróciłam
spojrzeniem na drzwi wejściowe. Sięgnęłam do kieszeni bluzy i wyjęłam pęk
kluczy, z których jeden, na pewno pasował do dziurki poniżej klamki, za jaką
złapałam w afekcie.
Poczułam
drżenie rąk, przez co uchwyt dygotał w moim uścisku, przy okazji, wydając z
siebie hałaśliwe skrzypienia.
Przekręciłam kluczyk w
stacyjce drzwi, a zamek ustąpił za razem. Nawet się nieco zdziwiłam. Z góry
założyłam wcześniej, że jaka ruina na zewnątrz, taka będzie w środku, a jednak
zapowiadało się obiecująco.
Pomimo
tego, że w okolicy nie stało dużo domów, choć było ich zdecydowanie więcej niż
ostatnim razem, gdy byłam w rodzinnych stronach, było to dość spokojne
otoczenie i nawet nie pomyślałam o tym, że ktoś mógłby chcieć się tu włamać.
Zgodnie z oczekiwaniami, większość rzeczy, których Wilkinsowie nie zabrali ze
sobą w podróż do Australii, ciągle stała na swoim miejscu.
Dziwnie
czułam się mówiąc, a nawet myśląc o rodzicach jak o zupełnie obcych mi
ludziach. Widząc jednak, że ułożyli sobie życie w Sydney, zastanowiłam się
kilkukrotnie nad tym, czy chcę ich sprowadzać z powrotem.
Tak, chcę!
Chcę.
Ale nie do bagna, które sama sobie stworzyłam, a którego byliby częścią.
Nieodzowna chęć niesienia pomocy swojej „malutkiej córeczce”, doprowadziłaby
ich do zguby. A jeśli nawet udałoby im się jakoś to przetrwać, nie byliby już
tymi samymi ludźmi, co Monica i Wendell. Jeśli ja się zmieniłam, oni też by to
zrobili. Tym bardziej by ich to naraziło.
Więc…
tak, oczywiście chcę, ale nie jest to dobra pora.
*
Ten
sam dziwny sen nawiedzał mnie przez kilka nocy, jednak zawsze budziłem się w
tym samym momencie, co było jednocześnie dziwnie ekscytujące i uporczywe. Nie
wysypiałem się nocą, a w pracy dochodziło coraz więcej nowych obowiązków
wynikających z wyższego stanowiska. Zaczynałem powoli żałować przyjęcia lepszej
posady, co irytowało jeszcze bardziej, bo zrelaksowany ja, nawet by nie
pomyślał o czymś takim jak rezygnacja!
Zwykle
po powrocie do domu miałem kilka chwil, by odreagować dzień w biurze, za co
byłem niezmiernie wdzięczny swojej matce. Scorpius witał się ze mną od razu, a
potem na jakiś czas zaszywał się z nią i razem tworzyli coś wyjątkowego na
harfie, której fanką była Narcyza lub fortepianie, jaki z kolei polubił Scorpie.
Nie
dziwiło mnie specjalnie to, dlaczego nie wybrał hałaśliwej perkusji, co ja
zrobiłbym, będąc na jego miejscu. Swoją artystyczną manierę chłopiec
odziedziczył po matce, która także preferowała spokojne nuty. Po powrocie do,
nie tak cichego jak kiedyś, ale mimo wszystko spokojnego domu, byłem ogromnie
wdzięczny za te kilkanaście minut błogiej ciszy, którą mogłem przeznaczyć dla
siebie, a której potrzebowałem ostatnio, jak niczego innego na świecie.
Wszedłem
spokojnym krokiem do domu, rozejrzałem się po salonie, gdzie zwykle ostatnimi
czasy widziałem własnie Scorpiusa, bawiącego się ze swoim nowym pupilem,
nigdzie go jednak nie zauważyłem. Żadne melodyjne dźwięki też nie docierały do
moich uszu, więc o grze z moją matką nie było mowy.
–
Grzmotko? – zawołałem skrzatkę, która zjawiła się obok w mgnieniu oka.
–
Słucham panie? – zapytała, kłaniając się nisko.
–
Szukam Scorpiusa i mojej matki. Nie wiesz, gdzie mogą być? – zapytałem
grzecznie.
–
Pani Narcyza wyszła gdzieś przed południem. Powiedziała, że to Grzmotka ma
zająć się chwilę chłopcem. Grzmotka się oczywiście zgodziła, a młody panicz był
wtenczas w pokoju i bawił się ze zwierzęciem. Potem Grzmotka musiała wrócić do
kuchni, ale panicz nie chciał się przenieść, więc Grzomotka powiedziała, żeby
się bawił, ale zawołał niezwłocznie, jeśli będzie czegoś potrzebował.
–
Rozumiem. Matka jeszcze nie wróciła? – skrzatka zanegowała ruchem głowy. – A
Scorpius, gdzie jest teraz?
–
Kwadrans temu około, powiedział, że wychodzi na dwór, bo yardo uciekł. Grzmotka
powiedziała, że jak skończy obiad, o który prosił to pomoże mu szukać, ale
odmówił. Więc Grzmotka zaproponowała, że dołączy do niego, jak skończy gotować.
– I
od tamtej pory go nie widziałaś? – Ponownie pokręciła przecząco głową, schowaną
pod czystą, lawendową chustą, jaką dostała od Narcyzy na gwiazdkę.
–
Nie – potwierdziła.
–
Dobrze więc, proszę zajmij się obiadem, ja go poszukam. – Grzmotka ukłoniła się
z gracją, której pozazdrościć mogłaby jej niejedna czarownica wysokiego rodu, a
po pstryknięciu w palce znikła sprzed moich oczu.
Wyszedłem
na podwórze i nawoływałem, pokonując pieszo sporą przestrzeń, szukając chłopca
w rozmaitych miejscach. Powtarzałem sobie w głowie „myśl jak dziecko”, ale po
kilku nieudanych próbach, zaniechałem tego pomysłu i zacząłem sprawdzać
wszystkie zakamarki po kolei.
Pokręciłem
głową z dezaprobatą wobec samego siebie. Nie miałem już pomysłu na to, gdzie to
dziecko mogło się schować, a było z nim tak jak z tym piekielnym futrzakiem –
oboje chodzili własnymi ścieżkami.
Odwróciłem
głowę w drugą stronę, bo zdawało mi się, że słyszę pomiaukiwanie za sobą.
Poszedłem w tamtym kierunku. Po drugiej stronie posiadłości znajdował się spory
ogród z zaczarowanym labiryntem, który trochę mnie niepokoił, bo choć mój syn
widział, że nie wolno mu było do niego wchodzić, to ciągle pozostawał przecież
mało rozumnym dzieckiem…
Plątanina
rosłych krzewów i innych wysokich roślin była odporna na większość
przeciwzaklęć i nie byłem w stanie sam poradzić sobie z ich usunięciem, a jak
na złość, nie znalazł się wśród fachowców śmiałek odważny na tyle, by podjąć
się tego zadania. Na nic zdawały się Incendio czy Lacarnum Inflamare. Bez
skutku działać Diffindo, Deprimo i
Reducto. Relashio też nie daje sobie rady, a o szatańskiej pożodze nawet nie
myślę, choć korci coraz bardziej…
–
Accio Scorpius – wypowiedziałem, choć z góry wiedziałem, że nijak to zadziała.
Po chwili sam roześmiałem się ze swojej głupoty, niemniej był to śmiech
nerwowy. Mojego synka nigdzie nie było, a ja zaczynałem martwić się coraz
bardziej…
*
Jak
sobie wcześniej założyłam, powoli zaczęło mi wychodzić moje „doprowadzanie
posesji do stanu używalności sprzed lat” bez użycia magii. Różdżkę odłożyłam na
wyczyszczoną półkę nad kominkiem, na której stały ciągle zakurzone ramki,
jednak nie chciałam ich odnawiać. Nie
teraz, powtarzałam sobie, przypominając tamten dzień, gdy po raz pierwszy
użyłam zaklęcia zapomnienia na kimś tak ważnym mojemu sercu. Przynajmniej, nie
musiałam patrzeć na do połowy „załadowane” zdjęcia, jakie przechowują
wspomnienia ze mną w roli głównej, choć wcale mnie nie ma na tych fotografiach…
Gdy
kończyłam ogrodowe prace już się zaczęło się ściemniać. Spojrzałam na w miarę
uporządkowany teren, gdzie nierówno przycięta trawa odsłoniła widok na pokaźną
ilość opadłych pożółkłych i wysuszonych liści, których od paru lat nikt nie
zagrabywał. Miałam nadzieję uporać się z tym problemem nazajutrz. Cieszył mnie
widok krzewów róży, które uwolniłam od chwastów napierających na kolczaste
łodyżki. Wątpliwe, by bez pomocy kilku drobnych zaklęć nieliczne pąki, które
sprzeciwiły się pasożytom, zakwitły, ale nie miałam zamiaru im w tym pomagać.
Wstałam
z mokrej ziemi i otrzepałam dżinsowe spodnie, które nie nadawały się już do
niczego innego, tylko kolejnych prac w ogródku.
Uwielbiałam
to. Odłożenie różdżki, chociaż na te kilka chwil, pozwoliło mi zapomnieć o
dręczących koszmarach, które w ostatnich dniach stały się wprost nie do
zniesienia. Mój pomysł okazał się być dla mnie sukcesem – chwilowa rezygnacja z
magii i stanie się na powrót zwykłym człowiekiem, jakby świat, do którego
wstąpiłam, mając zaledwie jedenaście lat przestał istnieć, a wraz z nim
wszelkie dotyczące go problemy.
Odetchnęłam
z ulgą i choć zdawałam sobie sprawę, że nie mogę zaniechać obowiązków, jakie
czekały na mnie za czerwonym murem, to poczułam się naprawdę lepiej.
W
garażu zrobiłam sobie składzik na narzędzia, z racji tego, że spróchniałe
drewniane płyty - budulec zdewastowanej szopki – rozpadły się, gdy tylko
dotknęłam klamki wejściowych drzwi. Przeniosłam więc stary sprzęt do pustego i
nieużywanego garażu, a szczątki po dawnym składziku, wyrzuciłam do kontenera na
śmieci, jaki stał nieopodal ulicy.
Zamykając
opuszczaną z góry bramę garażową, usłyszałam za sobą kilka stukotów i
sąsiadujący im dziwny dźwięk, przypominający parskanie. Na pięcie odwróciłam
się za siebie i zauważyłam, że klapka dla zwierząt w drzwiach wejściowych huśta
się w przód i w tył, jakby właśnie coś przemknęło przez nią do wnętrza domu.
Przełknęłam ślinę i pierwszy raz tego dnia pożałowałam, że nie miałam przy
sobie czarodziejskiego patyczka…
Powoli
podeszłam bliżej brukowanej ścieżki prowadzącej od otwartej na oścież furtki do
drewnianych stopni niewielkiej werandy, by następnie zebrać w sobie pokłady
odwagi i ruszyć naprzód do środka. Gdy już byłam na tyle blisko, by sięgnąć
okrągłej klamki, do moich uszu doszła kolejna dziwnych dźwięków. Powoli
zaczęłam się odwracać, by spojrzeć z czym miałam do czynienia. Serce waliło mi
jak młotem, a oddech przyspieszył i wszystko to nagle ustało, gdy zobaczyłam przed
sobą niedużego chłopca z blond czuprynką…
–
Ktoś ty? – zapytałam, kiedy malec oparł się o metalową bramkę przy białym
płocie, który otaczał moją niewielka posiadłość.
–
Dobry wieczór – odparł z grzecznością, której mnie zabrakło przy powitaniu.
Zarumieniłam się, besztając w myśli za
brak przykładności, jaki serwuję na oczach tego małego człowieczka. Pocieszałam
się faktem, że było już ciemno i z pewnością nie zauważył moich czerwonych
policzków. A właśnie… Ciemność, kolejny powód, dla którego dziwnym było spotkać
dziecko samo na ulicy.
–
Mieszkasz w pobliżu, co tu robisz sam o tak później porze?
–
Nie jestem sam – odparł. – Mój kiciuś wleciał do pani domu! – rzucił
przestraszony, choć nie wiedziałam nawet dlaczego.
Podeszłam
bliżej już całkowicie wyleczona z jakichkolwiek obaw. Dopiero, gdy stanęłam oko
w oko z blondynem, zauważyłam jak był odziany. Tak się nie ubierają mugole,
zdecydowałam, a wraz z tą myślą przyszła następna, dziwniejsza… Znałam tego go
skądś…
–
Okay, więc wejdź ze mną i weź swojego pupila – powiedziałam, nawet nie myśląc o
tym, że mówiąc, iż nie był sam, miał na myśli zwierzę…
–
Nie mogę. Nie znam pani. – Bystry malec.
–
Dobrze, w takim razie ja po niego pójdę, ale ty wejdź i poczekaj na podwórku.
Nie chcę, żebyś stał sam na ulicy, może być? – zapytałam, a ten po chwili
zastanowienia pokiwał twierdząco głową. Niemniej wszedł dopiero, gdy ja
zrobiłam krok do tyłu. Nim jednak zdołałam dotrzeć do drzwi, w ślad za
dzieckiem, przybiegła kolejna osoba.
–
Tata! – usłyszałam cieniutki, acz uradowany głosik mikrusa.
–
Gdzie ty żeś się podziewał! Nawet nie wiesz jak się bałem…
Odwróciłam
się na pięcie żeby przyjrzeć się tej scence. Odruchowo uniosłam kąciku ust do
góry, bo cieszyło mnie szczęśliwe zakończenie dziwnej historii.
–
Czemu uciekłeś?
–
Nie uciekłem. Goniłem kota! – zaprzeczył uparcie. Wysoki mężczyzna, też
blondyn, choć odcień jego włosów wydawał się jaśniejszy, nawet w ciemności,
przytulał twarz w ciało chłopca, którego ściskał mocno do siebie. – Udusisz
mnie… – zguba wierciła się w ramionach
ojca.
–
To będzie twoja kara za to, że nikomu nie powiedziałeś gdzie idziesz.
–
Na szczęście trafił na mnie. Ja jestem niegroźna i przyznam przestraszyłam się
chyba bardziej niż on… – Postanowiłam w końcu przerwać ich sielankę i zaznaczyć
swoja obecność. Co jak co, ale padałam ze zmęczenia i nie marzyłam o niczym tak
mocno, jak o kąpieli, nie mogłam jednak się teleportować, dopóki nie odbiorą
grasującego po moim mieszkaniu zwierzęcia, ani tym bardziej, jeśli miałoby się
okazać, że to jednak nie czarodzieje, a ekscentryczni mugole, którzy lubią
przebieranki.
–
Dziękuję bardzo, nie wiem jak mógłbym się odwdzięczyć… – Podszedł bliżej i
kiedy stanął na tyle blisko, by światło z lampy solarnej wiszącej przy schodach
przybudówki mogło swoim nikłym blaskiem oświetlić jego twarz, pomyślałam, że to
chyba jakaś kpina!
–
Malfoy?!
–
Ty…
Rzuciliśmy
prawie jednocześnie, nie dowierzając w to, jak nieprzewidywalne i figlarne
lubią być nasze losy. Czarne chmury na londyńskim niebie cholernie sprzyjają
czarnemu humorowi mojego fatum…
Chwilę
staliśmy w milczeniu, nie wiedząc co powiedzieć, ani tym bardziej co zrobić. Po
chwili poczułam jak coś puszystego ociera się o moje nogi.
–
Kotek! – wykrzyczał uradowany mini Malfoy.
Spojrzałam
w dół i nie wierząc własnym oczom, sięgnęłam po zwierzaka, żeby przyjrzeć mu
się z bliska.
–
KRZYWOŁAP! – krzyknęłam chyba głośniej niż blondynek przed momentem, który wraz
z ojcem wpatrywali się w moją zaskoczoną minę. Ja jednak, bagatelizując ich
zupełnie, wpatrywałam się zdumiona w swojego dawno nie widzianego przyjaciela.
Kot
natomiast, mogłoby się zdawać, uśmiechał się chytrze w taki sposób, jakby w
jego mniemaniu spotkanie moje i Malfoy’ów było z góry zaplanowane, a on
doprowadził do spełnienia tej właśnie misji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz